Historie miłości

Kacper

Nie wszystko w życiu da się zaplanować. Przekonaliśmy się o tym doskonale. W 2013 roku wzięliśmy ślub, który planowaliśmy od dwóch lat. Od początku wiedziałam, że chcę skończyć studia i dopiero wtedy mieć dzieci. Miałam zaledwie 21 lat i byłam na 3 roku studiów, mąż 26 lat. Budowaliśmy dom, byliśmy szczęśliwi i wszystko układało się po naszej myśli. Myśleliśmy, że zawsze tak będzie, niestety szybko przekonaliśmy się, jak bardzo się myliliśmy.

W 2015 roku coraz częściej rozmawialiśmy o dzieciach. Chłopczyk czy dziewczynka? A może bliźniaki? Zawsze mówiłam, że moim marzeniem jest mieć czwórkę dzieci – dwóch chłopców i dwie dziewczynki, tak, żeby każdy miał siostrę i brata. Ja miałam trzech braci i zawsze brakowało mi siostry, a mąż dwie siostry… Imiona też były już wybrane. Pierwsza miała być Lena, następnie Kubuś.

Nadszedł czas starań. Już w pierwszym miesiącu byłam przekonana, że jestem w ciąży. Tydzień przed spodziewaną miesiączką miałam wszystkie objawy ciąży: mdłości, wymioty, jadłam ogórki kiszone, których nie lubię, nawet brzuch wydawał mi się jakiś taki inny niż zwykle.

Pierwsze rozczarowanie pojawiło się w dniu spodziewanej miesiączki, która przyszła tak jak zawsze o 4 rano w 28 dniu cyklu. Czułam rozczarowanie, ponieważ byłam przekonana, że wystarczy jeden raz bez zabezpieczenia i ciąża gwarantowana. Tłumaczyłam sobie to tak, że może nie trafiliśmy w te dni, i następnym razem się uda. Tak mijały miesiące. Po pół roku wybrałam się do ginekologa. Pani doktor zrobiła USG, powiedziała, że wszystko dobrze, proszę się starać i będzie ok. Jeżeli w ciągu roku nie zajdę w ciążę to mam do niej wrócić. Po pół roku bezskutecznych prób postanowiłam iść kolejny raz do lekarza. Miałam przeczucie, że nie wszystko jest dobrze… nie myliłam się.

Pani doktor zbadała mnie, powiedziała że wszystko dobrze, jestem młoda i mam czas. Poprosiłam ją wtedy o zlecenie podstawowych badań typu TSH, prolaktyna itp. Niestety dowiedziałam się, że nie ma takiej potrzeby. Wszystko jest dobrze, tylko może za bardzo chcę. Wróciłam do domu, długo myślałam co dalej. Postanowiliśmy z mężem, że skoro u mnie jest tak wszystko dobrze to być może problem leży po stronie męża. Wykonaliśmy badanie nasienia, którego wynik wykazał tylko 1% plemników o prawidłowej budowie. Pani z laboratorium poleciła nam androloga (jak się później okazało naprotechnologa), który miał nam pomóc. Mimo stosowania zaleconej kuracji parametry wyników podniosły się, ale nie wystarczająco. Ciąży nadal nie było. Zastanawialiśmy się co dalej?

Ponownie wybrałam się do mojej Pani ginekolog. W badaniu USG wykryła polip, którego trzeba było usunąć (co bardzo mnie przeraziło). Pokazałam także wyniki męża i Pani doktor stwierdziła, że po usunięciu polipa podchodzimy do in vitro. Był to dla mnie ogromny cios. Nigdy nie byłam przeciwnikiem in vitro, jednak cały czas słyszałam, że wszystko dobrze, a tutaj nagle takie informacje. Wróciłam załamana do domu. Koleżanka poleciła mi Parens – dr Esterę Kłosowicz. I tak rozpoczęła się nasza prawdziwa historia niepłodności.

Był marzec 2017 rok. Pojechaliśmy na wizytę. Byliśmy z mężem bardzo zestresowani. Wzięłam ze sobą wyniki badań, które zrobiłam. Po wejściu do gabinetu zobaczyliśmy młodą, uśmiechniętą i pozytywnie nastawioną Panią doktor ( teraz wiem, że właśnie takiego lekarza potrzebowałam). Już na pierwszej wizycie wiedzieliśmy, że nie jest tak idealnie jak miało być. Dwa polipy w macicy, TSH i podwyższona prolaktyna. Plan był taki: usuwamy polipy, TSH i musimy obniżyć prolaktynę, zrobić jeszcze kilka innych badań i działamy.

Hormony udało się szybko uregulować. Po trzech miesiącach był zabieg – histeroskopia plus sprawdzenie drożności jajowodów. Bałam się bardzo. Z kilkoma perturbacjami jak zmiana terminu zabiegu, pojawienie się infekcji i całkowitym spadkiem nastroju, udało się wykonać wszystkie zabiegi. Mimo mojego złego samopoczucia i nastawienia, Pani doktor Estera znalazła sposób na wszystko. Usuwanie polipów nie bolało, w przeciwieństwie do sprawdzenia drożności jajowodów. Ból nie do opisania. W trakcie zabiegu lekarz powiedział, że takich jajowodów jeszcze nie widział. Udało się usuną kilka zrostów, jednak jajowody są niedrożne. Potwierdziło się, że w mojej sytuacji jedyne wyjście to in vitro.

Zrobiliśmy kolejne badania; moje wyniki dobre, męża niestety nie. To ponownie przesunęło w czasie nasze starania. Był to najcięższy moment od rozpoczęcia leczenia niepłodności, ponieważ dla mnie in vitro było ostatnim ratunkiem. Byłam przekonana, że do tego zabiegu może podejść każda para, która naturalnie nie może zajść w ciążę, oraz że wystarczy jeden raz i będzie dzidziuś. To mi dawało siłę do walki, ponieważ wiedziałam, że zawsze jest wyjście – in vitro, czyli dzidziusia tak czy tak będziemy mieć tylko potrzeba czasu.

W październiku 2019 roku rozpoczęliśmy stymulację, pęcherzyki pięknie rosły. Punkcja odbyła się jeszcze w październiku, udało się wyhodować 9 jakościowych zarodków. Byliśmy bardzo szczęśliwi. Kilka dni po punkcji odbył się transfer świeżego zarodka. Niestety nie udało się doprowadzić do ciąży. Rozczarowanie, żal, smutek. Było nam bardzo ciężko. W kolejnym cyklu odbył się drugi transfer – tym razem mrożonego zarodka. Nie byłam już tak pozytywnie nastawiona. Brałam pod uwagę, że znów może się nie udać. Jednak los nas zaskoczył pierwszy raz pozytywnie. Beta HCG 127 mlU/ml oraz dwie kreski na teście. Ogromna radość. Zadzwoniłam do męża. Chciałam skakać z radości. Dwa dni później beta pięknie urosła- 327 mlU/ml. Czekaliśmy na wizytę, która miała być 23 grudnia. Pomimo wielkiej radości czułam niepewność, strach. Bałam się, że 23 grudnia serduszko nie będzie biło i będą to najgorsze święta w życiu. Chciałam myśleć pozytywnie, jednak złe myśli napływały coraz częściej. Nadszedł ten dzień – dzień, który na zawsze zostanie w naszej pamięci. 12 grudnia 2019 rok rano pojechałam do szpitala zrobić badanie krwi, następnie załatwić kilka spraw w urzędzie i o 11 do fryzjera. Po nałożeniu farby źle się poczułam – niestety musiałam wytrwać do końca. Wróciłam do domu; czułam się źle, bolał mnie brzuch, dlatego położyłam się spać. Po dwóch godzinach, gdy się obudziłam, ból brzucha minął, poszłam do toalety (notorycznie sprawdzałam czy nie ma krwawień) i też wszystko było ok. Gdy zamknęłam drzwi od toalety poczułam, że coś wypłynęło ze mnie. Pomyślałam „spokojnie to tylko luteina”- niestety tym razem to nie luteina. To ogromny skrzep krwi. Spanikowałam. Byłam przekonana, że to już koniec. Zadzwoniłam do mojej Pani dr Estery, której jak się okazało już nie było w pracy i zaproponowała wizytę następnego dnia – jednak ja zadecydowałam, że jadę do szpitala w mojej miejscowości. Będąc już na miejscu okazało się, że lekarz nie chce mnie nawet zbadać, skoro ciąża prowadzona jest w Krakowie. Po dłuższej rozmowie z moją mamą o po wysłuchaniu mojej historii, zgodził się mnie zbadać, jednak podkreślił, że ciąży w 6 tygodniu nie ratują. Był to dla mnie szok. Wtedy już wiedziałam, że to błąd, że tam pojechałam, jednak do Krakowa miałam aż 80 km i bałam się, że to zbyt długa droga i mogę zaszkodzić dzidziusiowi.

Lekarz wykonał USG. Na ekranie komputera pierwszy raz zobaczyłam swojego dzidziusia i pięknie bijące serduszko. Byłam taka szczęśliwa. Lekarz powiedział, że ciąża prawidłowa, wszystko dobrze, troszkę za nisko ułożona, ale to może być problem w późniejszym etapie ciąży. Założył mi kartę ciąży i zalecił zostać w szpitalu na obserwacji kilka dni. Byłam zadowolona, że muszę tam zostać ponieważ wiedziałam, że w szpitalu będę bezpieczniejsza niż w domu. Zadzwoniłam do męża, zapewniłam go, że jestem w dobrych rękach, jest wszystko dobrze i czuje się bezpiecznie i żeby przyjechał do Polski tak jak to było zaplanowane, 14 grudnia rano. Napisałam również SMS do dr Estery, że krwawień już nie ma, serduszko pięknie bije, ale muszę zostać kilka dni na obserwacji i będę na wizycie 23 grudnia tak jak byłyśmy umówione. Mamie i bratu kazałam jechać do domu i położyłam się spać.

Rano na wizycie lekarz powiedział, że mocz i morfologia ok, powinnam w poniedziałek wyjść. Wzięłam swoje leki przepisane przez lekarkę prowadzącą: metypred, estrofem i luteinę. W międzyczasie miałam nieprzyjemną rozmowę z personelem szpitala odnośnie zażywanych przeze mnie leków, o tym, że nie mogę ich zażywać, bez ich zgody. Po jakimś czasie pojawiły się plamienia. Lekarz dyżurujący przypomniał, że ciąży do 6 tygodnia nie ratują i co ma być to będzie, po czym wyszedł. Pytałam położną czy nie mogą mi dać czegoś na te krwawienia, powiedziała że nie. Około godziny 15 krwawienia były już silne. Położna zawołała lekarza, który był bardzo zdenerwowany, że kolejny raz musi do mnie przyjść. Pamiętam jak wszedł do sali i z podniesionym głosem powiedział ”czy będzie pani w Nowym Jorku, czy w Krakowie jak ma pani poronić to i tak pani poroni”. Popatrzył mi na wkładkę, pokiwał głową i wyszedł. Zdążyłam zadzwonić do mamy, żeby szybko przyjechała. Mama powiedziała: „gotuję Ci barszcz z uszkami i za pół godziny będę”. Krzyknęłam, że nie chcę żadnego barszczu, tylko ma natychmiast przyjechać. Kiedy mama przyjechała miałam już piżamę z krwi – usiadłam na łóżku i powiedziałam „mamo pomóż mi dojść do łazienki, bo muszę się przebrać. Ja już się pogodziłam z tym, że to koniec”. Mama była roztrzęsiona, nie wiedziała co robić. Idąc do toalety poczułam, że straciłam Michasię. Lekarz potwierdził to na USG, i niestety nie obyło się bez przykrych komentarzy. Potem było dużo dokumentacji do wypełnienia i zabieg.
Gdy się obudziłam na szczęście była obok mnie mama. Zapytałam czy na prawdę Michasi nie ma? Widziałam jak bardzo mamie ciężko, dlatego wzięłam się w garść i to ja ją pocieszałam. Mówiłam, że jeszcze będzie mieć gromadkę wnuków (choć szczerze mówiąc nie wierzyłam w to). Mąż był przekonany, że wszystko jest dobrze i wraca do mnie i do Michasi. Niestety datę 13 grudnia 2019 rok godzina 17.45 zapamiętam do końca życia.

Mąż miał przyjechać do szpitala rano. Nie spałam całą noc. Czekałam… to była najdłuższa noc w życiu. Zastanawiałam się jak mam mu to powiedzieć. O godzinie 6 napisał mi, że jest już w domu, prześpi się dwie godzinki i przyjedzie. Kazałam mu przyjechać natychmiast i żeby wszedł na pierwsze piętro, nie na trzecie – sala 3. Przyjechał… wszedł do sali z wielką reklamówką słodyczy i powiedział to dla mnie i Michasi. Kiedy powiedziałam mu, że Michasi nie ma, przytulił mnie, i tak leżeliśmy bez słów, aż do wizyty lekarza.

Na wizycie lekarz powiedział że mogę wyjść już do domu, tylko mam wrócić po wynik histopatologiczny, 3 stycznia. Wróciłam do domu. Sobotę i niedzielę spędziłam w łóżku. W poniedziałek wróciłam do pracy. Myślałam, że pracując zapomnę chociaż na chwilę o tym co się stało. Niestety tak nie było. 23 grudnia pojechałam na wizytę. Ustaliłyśmy, że jeden cykl odpuszczamy, a w lutym podchodzimy do trzeciego transferu.

Zbliżały się święta. Dla mnie tych świąt mogłoby nie być. Nie pozwoliłam mężowi ubrać choinki, nie było świątecznych przygotowań. Naszedł 24 grudnia. Najchętniej uciekłabym daleko. Widziałam jak ciężko jest mężowi i mojej najbliższej rodzinie, która mieszkała obok nas. Postanowiłam, że będę silna i spędzę te święta tak jakby nic się nie stało. Zaprosiłam rodziców i braci na wigilię, mąż ubrał choinkę, były prezenty, a w moim sercu ból, który ukryłam tak głęboko, żeby nikt nie widział. Bardzo bałam się życzeń. Bałam się usłyszeć „życzę Ci dzidziusia”. Dzisiaj wiem, ze mam wspaniałą rodzinę, która zawsze nas wspierała, i w dniu Wigilii po prostu życzyła spełnienia marzeń.

3 stycznia pojechałam po wynik – okazało się, że nie ma wyniku, ponieważ nie było zlecone badanie. Pytałam jak to możliwe. Powiedziano mi, że to były resztki po poronieniu i tego się nie bada. Zapytałam więc, gdzie w takim razie jest Michasia ? Niestety nikt mi nie odpowiedział na to pytanie.

W lutym pojechałam na wizytę kontrolną przed transferem okazało się, że transfer musimy przesunąć, ponieważ jest torbiel o wielkości 7 cm. Musiałam powtórzyć wymazy, które były ważne do lutego, a kolejny transfer byłby w marcu. Nie obeszło się bez problemów – jak zawsze, w naszym przypadku. Cały cykl krwawiłam i nie można było wykonać wymazu. Jeździłam kilka razy, bo miałam nadzieję, że się uda. I udało się, w ostatnim możliwym dniu. Wynik przyszedł dobry. Torbiel się wchłonęła, rozpoczęliśmy przygotowanie do transferu. Byłam o krok od zabiegu kiedy pojawił się wirus COVID 19. Przeczytałam w internecie, że są odwoływane zabiegi. Tak bardzo się bałam, że mój też będzie odwołany. Siedziałam z telefonem w ręku, i modliłam się, żeby nikt nie zadzwonił. Transfer miał być za dwa dni. Niestety! Zadzwoniła pani położna i oznajmiła, że transfery odwołane. Tak bardzo było mi przykro. Znów się nie udało. Po rozmowie z Panią doktor uspokoiłam się i cierpliwie czekałam, aż wrócą zabiegi. W maju udało się podejść do transferu bez żadnych problemów. Był to pierwszy zabieg, do którego podeszłam tak bardzo pozytywnie nastawiona. Wiedziałam, że to jest ten szczęśliwy raz. Przed wyjazdem do Krakowa zobaczyłam bociana fruwającego nad naszym domem – to był znak, że się uda. Po zabiegu wróciłam do domu. I tak mijały dni. Brałam leki oraz zastrzyki i tym razem musiało się udać. W 6 dniu po transferze zrobiłam test ciążowy – jedna kreska. Pomyślałam, że za wcześnie zrobiłam – przecież dr Estera zaleciła w 10 dniu. W 8 dniu nie wytrzymałam i znów zrobiłam – jedna kreska. Stwierdziłam, że test zepsuty bo kupiony gdzieś na internecie za 3 zł. W 10 dniu pojechałam na badanie beta HCG. Niestety wynik 0.1 – brak ciąży. Nie wierzyłam w to. Byłam pewna, że to pomyłka. Następnego dnia zrobiła kolejny test – jedna kreska. I znów ogromny smutek, żal. Straciłam nadzieję. Powiedziałam mężowi, że nie mam już sił. To był nasz ostatni raz. Nigdy więcej! Pojechałam na wizytę, po rozmowie z Panią dr Esterą podjęliśmy decyzję, że próbujemy ostatni raz. Podajemy dwa zarodki. Jeżeli się nie uda musimy szukać przyczyny.

Szczerze mówiąc zrobiłam to tylko dla męża. Po zabiegu napisałam rodzicom SMS, że wiozę Jasia i Małgosię do domu, chociaż w głowie miałam myśl, że to się nie uda. Po transferze normalnie pracowałam, nie oszczędzałam się tak jak przy wcześniejszych razach. Brałam metypred, estrofem, luteinę, acard i neoparin. Wieczorami szukałam w internecie podobnych historii do mojej. Zapisywałam nazwy badań, które polecały wykonać inne dziewczyny.

Ogólnie czułam się dobrze, tylko często płakałam i nie wiedziałam dlaczego płaczę. W 7 dniu po transferze byłam u rodziców. Mama powiedziała, że wyglądam jakbym była w ciąży. Bardzo się zdenerwowałam. Rozpłakałam i powiedziałam NIE! Nie jestem w ciąży! I wyszłam. Dwa dni później to samo powiedział mi Tata. Jednak ja byłam przekonana, że się nie udało. Nie jestem w ciąży. Nadszedł ten dzień. 10 dzień po transferze, pojechałam zrobić beta HCG – wynik miał być tego samego dnia o 14. Gdy wróciliśmy do domu cały czas płakałam, byłam przekonana, że znów będzie rozczarowanie. Mąż dał mi test ciążowy. Nie chciałam go zrobić, jednak po dłuższej namowie zrobiłam. Wkropiłam 3 kropelki moczu i zostawiłam test na podłodze. Mężowi powiedziałam, że znowu nie udało się. Mąż dał mi drugi test – elektroniczny. Wzięłam go i pobiegłam do łazienki. Było mi bardzo przykro, że dał mi ten drugi test i kazał zrobić skoro pierwszy jest negatywny. W łazience czekała na mnie miła niespodzianka: piękna druga kreska na pierwszym teście. Drugi również wyszedł pozytywny. Ja dalej nie wierzyłam. Odebrałam wyniki bety 187 mlU/ml! Szok ! Mąż taki szczęśliwy, a ja czułam tylko strach – co będzie dalej. Czy znów nie stanie się to samo. Umówiłam się na wizytę za dwa tygodnie i spokojnie czekałam na ten dzień. Niestety znów nie dotrwałam do wyznaczonego terminu. Dzień przed pojawiło się minimalne plamienie. Pani doktor zaleciła, abym przyjechała tego dnia. W drodze do Krakowa wszystko było dobrze. Wysiadłam z samochodu i wtedy poczułam jak wypłynęła ze mnie ogromna ilość krwi. Byłam przerażona. W głowie miałam tylko ten 13 grudnia. Wiedziałam, że to pewnie znów koniec.

Na USG okazało się, że jest piękny pęcherzyk ciążowy. Byłam tak bardzo szczęśliwa. Plamienia były jeszcze przez kolejne tygodnie. W 6 tygodniu serduszko pięknie biło. W każdą sobotę jeżdżę na wizytę by zobaczyć dzidziusia. Stres jest ogromny – czy serduszko będzie bić, czy wszystko będzie dobrze. Do 11 tygodnia musiałam leżeć i bardzo uważać. Pisząc ten tekst jestem w 13 tygodniu ciąży. Krwawienia ustały, mdłości i wymioty również powoli mijają. Wierzę, że tym razem będzie szczęśliwe zakończenie i w marcu 2020 przyjdzie na świat nasz synek Kacper.

Niepłodność pokazała nam, że nie wszystko w życiu układa się tak jak byśmy chcieli. Potrzeba dużo cierpliwości, wytrwałości i poświęcenia by dojść do celu. Na swojej drodze spotkaliśmy wiele życzliwych, wspierających nas ludzi, ale również takich, którzy nie mając pojęcia o niepłodności krzywdzili nas swoimi komentarzami bardziej niż ta cała niepłodność. Jeden komentarz szczególnie utkwił mi w pamięci : „ trzeba przyjąć na klatę co życie daje” być może tak jest, jednak czy ja na prawdę wtedy potrzebowałam to usłyszeć? Nie! Milczenie jest większym wsparciem niż głupie komentarze.

Przetrwałam te cztery ciężkie lata dzięki wsparciu męża, mojej rodziny oraz wspaniałej dr Estery Kłosowicz. Na wsparcie rodziny męża niestety nie mogliśmy liczyć. Dla nich to był wstyd. I przede wszystkim ja byłam winna temu, że ich syn nie ma dzieci.

Historia ta ma szczęśliwe zakończenie. Na świat przyszedł Kacper, który jest oczkiem w głowie szczęśliwych Rodziców.

Zarządzaj plikami cookies