Historie miłości

Pola

Czy da się opisać to uczucie kiedy trzyma się własne dziecko w rękach? Nie da się. Żadna kariera, żaden sukces, żadne wymarzone wakacje czy ilość pieniędzy nie mogą równać się z tym uczuciem. Ta Mała Istotka jest warta każdej wbitej igły, każdej bolesnej procedury, każdej bezsennej nocy czy wylanej łzy.

OCZAMI MAMY

Ale od początku… my, klasyczny przypadek. Najpierw studia, praca, mieszkanie a potem może dziecko. W zasadzie od samego początku stwierdziliśmy „co ma być to będzie”, choć ja sama wolałam tę decyzję odłożyć na później albo w ogóle jej nie podejmować. Dopiero informacja, że tylko in vitro wchodzi w grę (nawet nie inseminacja, bo szkoda czasu) spowodowała, że mnie sparaliżowało. A minęło 8 czy nawet 9 lat od kiedy mogliśmy być rodzicami. Zmarnowany ogrom czasu, ale może to właśnie była nasza droga. Na in vitro zdecydowaliśmy się pod koniec 2019 roku, procedurę rozpoczęliśmy w najgorszym dla mnie zawodowo czasie, a i tak musieliśmy jeszcze poczekać bo na światło dzienne wyszła „ta cholera, endometrioza”. Potem, żeby tak kolorowo nie było przyszła pandemia i cała otoczka z pandemią związana.

I tak oto po łańcuszku porażek, złych decyzji i momentów jest ONA, mała Pola. Największe szczęście, które dopełniło mój i męża świat, która sprawiła, że ten świat jest teraz pełnowymiarowy, dużo bardziej kolorowy. Stare czasy poszły w niepamięć, subskrypcja na Netflixa dawno wygasła, skoro codziennie rano mogę budzić się i patrzeć w najpiękniejsze oczy na świecie. Bo od magicznego 8 marca, kiedy to mała Pola przyszła na świat minęło 3 i pół miesiąca, a ja wciąż nie wierzę, że Ona jest. Po prostu nie wierzę. Gdybyśmy nie trafili od razu do kliniki Parens i nie zaufali (bo zaufanie do lekarza trzeba mieć) być może dalej bylibyśmy we dwójkę. A tak, nasz świat ma teraz dużo więcej barw.

Dziękujemy ogromnie całej ekipie z Kliniki Parens w Krakowie, szczególnie Pani Doktor Esterze. Robicie świetną robotę i ekstra dzieci (jako dowód załączam zdjęcie).

I do zobaczenia w przyszłym roku. Bo wracamy po rodzeństwo.

OCZAMI TATY

Długo odkładaliśmy z żoną decyzję o posiadaniu dzieci. Nigdy do głowy nie przyszło nam, że może być z tym problem. Potem to już dość klasycznie: długie starania i zero efektów. Najpierw żona robiła wstępne badania, lekarze mówili że raczej wszystko jest OK. Przyszła na mnie pora i moje wyniki były fatalne. I to był obuch w głowę. Czułem, że to ze mną jest problem, ale tak wielu i tak złowrogo brzmiących słów nie spodziewałem się. Próby poprawy wyników przez leczenie u urologa niewiele dały. Decyzja była jedna i w sumie prosta: jedziemy z in vitro. Chcąc dołożyć chociażby pół procenta do szans na powodzenie zacząłem się znacznie więcej ruszać, o alkoholu zapomniałem, pozostałe grzechy też były mi obce. Pierwsza próba: tzw. krótki protokół, pełni entuzjazmu jedziemy na wizytę z przekonaniem, że stymulacja żony przebiega książkowo i mamy mnóstwo komórek jajowych gotowych do pobrania. Niestety tak różowo nie było, leki nie zadziałały skutecznie. Miny markotne, nastrój siadł. Jednak trzeba się było pozbierać, i zacząć z ultra-długim protokołem.

Moje wyniki trochę się poprawiły. Z medycznego punktu widzenia raczej miało to niewielkie znaczenie, ale dało mi to potrzebną wiarę w powodzenie całej operacji. Poświęcenie i wysiłek żony w czasie drugiej stymulacji przyniósł efekt w postaci kilku dorodnych komórek jajowych. Ostatecznie udało się wyczarować 2 zarodki bardzo dobrej jakości, mimo że były takie chwile, iż myśleliśmy że nic z tego nie będzie. Jednak pisk żony po telefonie z kliniki, że w środę robimy transfer na długo pozostanie mi w pamięci.

10 dni czekać na test? Chyba zwariowaliście. Pierwszy test żona zrobiła po 4 dniach. Efekt do przewidzenia. Drugi po 6 dniach. Test wylądował w koszu. Niecierpliwość brała górę, złe myśli zaczęły opanowywać głowę. Żeby mieć pewność wyciągnąłem ten test z kosza. I ku zdziwieniu, mimo kiepskiego wzroku i wielu żartów żoneczki z tego tytułu, dojrzałem na nim drugą kreskę. Bladą jak jasna cholera ale była! A internety mówiły, że to wystarczy. Szybka wycieczka do sklepu po kolejne testy, walka z niecierpliwą żoną, która sikała by co 5 minut, żeby tylko zobaczyć upragniony wynik. Nie pamiętam już ile było tych testów, ale każdy kolejny miał coraz wyraźniejszą kreskę. Beta też była bardzo dobra i również rosła z każdym kolejnym badaniem. Wtedy zaczęło się oczywiście martwienie czy z ciążą będzie wszystko w porządku, ale sukces już był.

Wiem, że to były straszne miesiące, zwłaszcza albo nawet tylko dla mojej żony, która mierzyła się z stanami depresyjnymi. Ból dziesiątek zastrzyków w brzuch, ciągłe natrętne myśli, że nie wiadomo czy to ma sens – jednym zdaniem okropny czas. Ale dziś, kiedy nasza Pola leży w łóżku i mamy już inne zmartwienia rodzicielskie, nie pamiętam tego. I żona też nie pamięta. Wiemy, że to się działo, ale nie ma to najmniejszego znaczenia.

Trzymamy kciuki za każdą parę, która jest na początku tej drogi. Nie poddawajcie się.

Zarządzaj plikami cookies